że albo się je kocha, albo nienawidzi...
Ja je kocham... chyba... ;)
a przynajmniej tę ich część, którą zdążyłam do tej pory obejrzeć.
Bardzo lubię "Pulp Fiction"
czy krytykowany przez co niektórych "Death Proof"
wielbię wręcz obie części "Kill Billa" którego widziałam już tyle razy, że jeśli obejrzę jeszcze kilka, to będę mogła recytować wszystkie kwestie razem z aktorami :D
a po wczorajszym seansie również "Django" ...
To kolejny film budzący u oglądających skrajne emocje, jednym się bardzo podoba inni twierdzą, że to najgorsza produkcja Quentina i że jego czas chyba już minął...
Nie będę się silić na pseudo-inteligenckie recenzje tego filmu.
Jeśli chcecie recenzji mnóstwo jest ich w sieci, choćby na filmwebie a żeby wyrobić sobie własne zdanie i tak wypadałoby go obejrzeć...
Mi się on podobał i kropka!
Wyszłam z kina po niemal trzech godzinach z poczuciem, że się tam dobrze bawiłam...
Film opisywany jako western i w dodatku dramat, no cóż...
Ja się z tym nie do końca zgadzam ;)
Dla mnie, była to przede wszystkim czarna - w każdym tego słowa znaczeniu ;), ale jednak komedia...
Fabuła nie jest może jakoś strasznie skomplikowana i faktycznie pewne rzeczy łatwo przewidzieć, na końcu dobro jak zwykle wygrywa ze złem i takie tam, ale myślę, że...
- świetna gra aktorów a zwłaszcza Christopha Waltza choć i Leonardo, i Samuel Jackson czy Don Johnson również niewiele gorsi... jedynie Foxx (moim zdaniem) wielkiego szału nie robi i jak mu co niektórzy zarzucają gra jedną miną...
- cudne, inteligentne i dowcipne dialogi...
- mnogość scen o których chciałoby się powiedzieć ta była najlepsza, i ta, i tamta też...
- ...i świetna muzyka - rap w westernie??? Why not? ;)
W każdym bądź razie ja ten film z czystym sumieniem polecam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Piłeś - nie pisz ;)